Dominus temporis

Część 1

Siedziałem na łące Patrzyłem na chmury, na ptaki, na pasące się krowy w dalszej perspektywie. Musiałem zebrać myśli, podsumować wszystko. Rozmawiałem z Fuschem. Niczego nikomu nie powie, chociaż początkowo miał pewne opory. Ale ‘od kiedy’ oraz ‘wróciła’ – jego żona, mam całkowitą pewność, że nie zdradzi, bo wie ile może go to kosztować. Zacząłem się zastanawiać nad dalszymi posunięciami. W sumie już nic mnie tu nie trzymało, co miało być załatwione, załatwiłem. Co miało być zlecone, wykonałem.

W sumie i tak zabalowałem za długo. Mogłem wracać.

Z drugiej strony, wciąż korciła mnie myśl, by zobaczyć sam moment wejścia Rosjan do miasta. Zaczaić się gdzieś w opłotkach i zobaczyć pierwszych konnych niepewnie strzelających wzrokiem po chałupach wzdłuż Leśnej… To już za tydzień będzie. To już prawie zaraz!

Potem zobaczyć tego Messerschmitta jak robi zwiad, jak zatacza pętlę i zrzuca ostatnie bomby… jak wali się kamienica Paschkego przy Narutowicza…

Zwykle nie zastanawiałem się nad tym, ile to innych kosztuje, bo dla mnie to były tylko puste wspomnienia.

Ale do czasu.

Kiedy poczułem, jak mi się posypał ceglany kurz za kołnierz kufajki i poczułem go w zębach i zobaczyłem jak koło mnie chlusnęła na podłogę krew i trzewia z torsem dziecka – z takim strasznym mlaśnięciem… puściły mi wszystkie nerwy. Żołądek zmienił się węzeł i już rzygałem jak kot. Wciąż pamiętam, jak patrzyłem, co się stało z tamtymi ludźmi, kiedy pocisk wpadł do chałupy pełnej ludzi…. Wracałem potem do punktu wyjścia zaszczany, zasrany, zarzygany. Cud, że mnie nikt nie widział, albo ja nie widziałem nikogo tego wieczora. Poszedłem prosto do stodoły, rozebrałem się i wykąpałem w korycie. Nawet zimna woda mi nie przeszkadzała. Mało co mi wtedy przeszkadzało. Otępienie minęło dopiero ze dwa dni później, kiedy dotarłem z punktu przerzutu do Pabianic. Tam jeszcze niczego nie widzieli. Był dopiero trzeci września, niedziela. Tylko plotki i opowieści uciekinierów. Takich jak ja też.

Patrzyłem jak oniemiały.

Miasto, jakie znam jest… a raczej jakie będzie, to będzie o wiele rozleglejsze. A tu niespodzianka. O ile jeszcze od strony Strzelnicy jeszcze wiele się nie zmieniło, może tylko zamiast murowanych willi stały z rzadka drewniaki, z co najwyżej pobielonymi wapnem ścianami, to kiedy ją minąłem odruchowo spojrzałem do góry na wieżowce przy pętli… ale ich nie było. Pętli oczywiście też nie. Aż do Wiejskiej minąłem tylko dwa niewielkie domki. Jeden tuż za parkiem a drugi prawie przy skrzyżowaniu. Po lewej, przy Torowej stał domek, który już znałem. Bo będzie stał jeszcze przynajmniej kolejne 80 lat, ale za ulicą stała piętrowa kamienica…  Zastanowiła mnie. Nie znałem jej prawie. Ale zaraz poznałem.

Zeskoczyłem z furmanki, podziękowałem za podwiezienie, dałem złotówkę dzieciakowi, na wpół leżącemu na sianie za kozłem, poczochrałem mu czuprynę i uśmiechnąłem się szeroko. Czułem dziwną radość i lekkość. Przez chwilę, ale jednak. Na moment zapomniałem o powodzie obecności tutaj i wtedy. I znów popatrzyłem na kamienicę. Za cztery dni wydarzy się tu zapamiętany potem epizod tak zwanej „bitwy pabianickiej”. Tu zginie kapral Salwa. To jest – ma zginąć. Ale teraz dom był w doskonałym stanie. Mury całe, nie osmalone, okna z firankami, jeszcze prawie nic nie zapowiada tego, co ma nadejść.

Tylko wojsko.

Cały park i okolica pełna wojska. Wszędzie mundury, co chwila przemyka obok mnie jakiś posłaniec, wiem że tabory ściągają do parku, wiem że na dworcu jest stanowisko obserwacyjne na dachu. Wiem wiele, ale nie mogę się odezwać. Nie mogę, bo raz że nawet gdyby ktoś chciał mnie wysłuchać, to prawie na pewno wzięto by mnie za szpiega i pewnie rozwalili by mnie za pierwszym płotem a dwa, to że nie powinienem naruszać łańcucha wydarzeń. Nie tych. To się już zdarzyło i niczego moja osoba nie zmieni w całokształcie. W ogólnej scenerii. Kropla wody w oceanie. Rozważań o naruszaniu kontinuum było już wiele, każdy zainteresowany przemaglował temat wielokrotnie a kto jeszcze nie, zawsze może sobie wyguglać zagadnienie.

Kamienica stała i dobrze się miała, zażartowałem w myślach. Drzwi do piekarni otwarte, czuję zapach pieczywa. Zakręciło mnie w brzuchu. Kupowanie jedzenia też nie było zakazane, choć nie należało przesadzać. Z czymkolwiek. Nie wychylać się, nie przykuwać cudzej uwagi. Dyskretnie, ale z wyczuciem, nie popadać w paranoiczne stany. Udawać zwykłego człowieka. A teraz – uciekiniera. Jak setki innych.

  – Cześć Witek. – usłyszałem za plecami.

Odwróciłem się gwałtownie.

 – O! Przepraszam, pomyłka?

Panienka spojrzała na mnie zaskoczona niemniej. – Byłam pewna, że to kolega ze szkoły.

 – Nie szkodzi – odparłem. – Ja nietutejszy, ale często zdarza mi się to słyszeć. – Roześmiałem się. Panienka dygnęła i zawróciła w swoją stronę.

 – Przepraszam panią? – zawołałem szybko. – Zna pani może rodzinę Fuschów? Mieszkają gdzieś za Haj… – udałem kaszel i poprawiłem się szybko – gdzieś przy Łaskiej, koło Pustej. – Głupolu, skarciłem się w myślach, przecież Hajmaty powstaną tu dopiero w czterdziestym drugim.

Panienka niezrażona jakoś moim potknięciem kiwnęła głową. – Pod trzecim, ale na Pustej właśnie a nie na Łaskiej. – Kiwnąłem głową w podzięce i skierowałem się w stronę dworca.

Okazało się, że niosło nas w jedną stronę, ale przeszedłem na drugą stronę. Tak dla jasności, że nie lezę za nią czy coś. Czasy były niespokojne, nie było sensu wzbudzać dodatkowych sensacji. Minąłem tramwaj stojący na wekslownicy i uznałem, że w sumie to czemu nie?

Wskoczyłem na pomost, zdziwiony motorniczy przyjął 50 groszy, wsunął w kieszonkę munduru i udał, że mnie tu nie ma. Nikt się już nie certolił z biletami, były inne zmartwienia. I mogłem przez kilka minut po napawać się wciąż gorącym wrześniowym latem, wiatrem we włosach i nikłą chwilą beztroski. Wiedziałem, że za niedługo to się zmieni, bo będę musiał wykonać swoje zadanie.

Kiedy doszedłem  do drewniaka, zastukałem w pierwsze okno z brzegu trzy razy a potem w kolejne, dwa. To był umówiony znak. Ominąłem budynek i wszedłem na podwórko.

Przed dom wyszedł starszy pan i popatrzył na mnie z ukosa.

– Lang lebe der Kaiser? – Zapytał z lekkim niedowierzaniem.

 – Nie, że niech. Po prostu: Nie żyje.

Mężczyzna kiwnął głową. Odpowiedź mu przypasowała, bo skłonił się, uśmiechnął pod nosem i wskazał dłonią ławeczkę.

 – Wybacz, że nie proszę  do środka, ale mutter chora i nie lubi Polaczków…

 – Nie szkodzi. Ja w sumie tylko na chwilę.

Starszy pan skinął głową. Usiadłem obok niego.

 – Długo potem zastanawiałem się, czy nie byłeś jednak tylko snem, Marcinie. – starszy pan wolno cedził słowa, jakby nie chciał żadnego uronić niepotrzebnie. – Zastanawiałem się, jak to możliwe było… Pojawiłeś się, wyrwałeś mnie z zatracenia, jakiego nigdy potem bym się nawet nie dopuścił w myślach, sprawiłeś że znów miałem dla kogo żyć i zniknąłeś, zostawiając kilka instrukcji. I pojawiasz się znów, ani na jotę starszy… Sen, którym sobie to wszystko wytłumaczyłem znów prysnął, znów stał się rzeczywistością.

 – Rudolfie… – znów mam mało czasu dla siebie i dla Ciebie. Taki mój los. Wiecznie w pędzie. Posłuchaj mnie bardzo uważnie, bo od tego wiele zależy.

 – Obiecałeś mi coś wtedy i dotrzymałeś słowa, którego nie wierzyłem, ze możesz dopełnić. Zrobię wszystko, czego potrzebujesz.

 – Jest więc tak. Trzeba puścić umyślnego do Langów, którzy żyją przez płot z tymi braćmi, szlag… jak im tam było…

 – Brodel? – podpowiedział starzec.

 – A tak. Właśnie.  – W sumie doskonale pamiętałem to nazwisko, ale chciałem być pewnym, na ile dziadek się orientuje. – No więc trza puścić do nich wieść, żeby w czwartek siódmego pilnowali co się będzie działo na skrzyżowaniu Łaskiej i Wiejskiej. A będzie się działo, bo jeden człowiek będzie tam stał przy armacie. Będzie stał i skutecznie odpierał nacierającą LSSAH. O ile tego dnia wasze wojska – tu spojrzałem na niego baczniej, ale dziadkowi nawet nie drgnął żaden mięsień na twarzy – będą trzy razy wchodziły do miasta, to dopiero w piątek faktycznie tu wkroczą, ale kiedy nasi odejdą, nocą. A owi bracia mają go zabić. Mają wyczekać z godzinę, może dwie, obserwować z dala, niech sobie postrzela. A potem mają go zlikwidować. Nie wiem jak, strzelić w plecy chyba? Bez różnicy, co im tam przyjdzie do głowy, ale tamten ma zginąć.

Milczał.

Milczał, bo doskonale wiedział, że to co mu mówiłem spełni się co do joty. Bo już go do tego przekonałem dawniej. Dla niego kiedyś dawniej, a dla mnie jeszcze nie. Bo jeszcze nie skoczyłem tych dwadzieścia parę lat w tył. Ale to za chwilę. Za niedługą chwilę. Póki co, tworzyłem wydarzenie, które w mojej historii jest już faktem, ale które w mojej pierwotnej historii nigdy nie zaistniało. Czasami trzeba poświęcić jednego człowieka, by dało się uratować innego. Zagłębianie się w zawiłości reperkusji to już nie moja działka. Ja tylko miałem plan i trzymałem się go tak ściśle, jak to tylko możliwe.

Bo z tym kapralem było wrednie. Żeby nie powiedzieć, że trochę haniebnie też.

Zasłynął odpieraniem niemiaszków i to jest fakt. W obu liniach czasowych. Potem doszli do niego chłopaki z części 15 pp i wsparli własnym ogniem z kaemów, odciążając i dając czas na odejście od działa, gdy i tak w zasadzie już nie miał czym strzelać. Przez grubo ponad dwie godziny skutecznie uwalił chyba z sześć pojazdów opancerzonych, dwa czołgi i kilka tankietek mniejszego kalibru skutecznie blokując główną drogę z Łasku. Kosił ich jak żyto. Jeden facet przez prawie trzy godziny obsługiwał Boforsa do którego pełna obsługa składała się z pięciu żołnierzy! Cudak, nie człowiek. Wszyscy go potem klepali po plecach, dostał nawet medal, zaocznie z wpisem do książeczki, miał go odebrać w późniejszym czasie, ale już nie zdążył. Woda sodowa uderzyła mu do głowy.

Na przedpolach Warszawy chciał zrobić ten sam numer co tutaj, ale mocno przeszarżował. Zamiast walić do Niemców, ostrzelał naszych. I na nic było nawoływanie go. Był już ciemny wieczór, wokół burdel niesamowity, zamieszało się po domach od ostrzału niemieckiej artylerii i lotnictwa, nasi zamiast kryć się przed ostrzałem usiłowali tego wariata odciągnąć od działka, za nic nie dał sobie wmówić, że Szwaby przepuściły jakimś cudem nasze oddziały przed siebie i w zasadzie nic by im nie przeszkodziło wejść do miasta pod osłoną nocy, gdyby nie ten cholerny Salwa. Zabił wielu, w tym trafił Mercedesa wiozącego dowódców obrony Warszawy. Miasto upadło w dwa dni. Trzeba było to odwrócić, zanim jeszcze w ogóle doszło do całego tego „splendoru”. Stąd decyzja o jego likwidacji jeszcze w Pabianicach była w sumie logiczną i nie pozostawiającą wątpliwości. Musiało się to tu zakończyć. I zakończyło się.

Kropla w oceanie.

Biegu całego czasu się nie cofnie, nie zmieni. Za wiele składowych, za wiele czynników. Gdyby spróbować zabić Hitlera jeszcze podczas Wielkiej Wojny, to by Stalin nas zaorał. W 1941 nie był jeszcze gotowy do wojny i dlatego Niemcy zaszli aż pod Moskwę zanim udało się ich zatrzymać. Ponoć były próby uśmiercenia tego brunecika, ale potem musiano wysyłać kolejnych agentów, by odwołali tych pierwszych.

Mniejsze zło. Z perspektywy czasów współczesnych określenie niemieckiej wojny totalnej mniejszym złem brzmi jak demoniczny żart, ale to, co wyprawiało sowieckie żołdactwo przebijało Niemców na wszelkie sposoby więc ta wojna w znanej nam formie jest nieunikniona. I jest niestety „lepszą” niż ta alternatywna.

Opuściłem podwórko i skierowałem się na południe. Musiałem zniknąć. Tak jak wcześniej. Dyskretnie, niezauważenie. Punkt wyjścia musi być punktem pustym od ludzi, możliwie od zwierząt też, ogólnie by był odludnym, spokojnym. Tak jak tam to opuszczone gospodarstwo pod Wieluniem czy teraz cmentarz mariawicki na polach za miastem.

Czekał mnie skok do 1916 roku. I powrót do tego samego domu i dziadka, który dopiero będzie dorosłym, będzie świeżo upieczonym mężem i ojcem. I o mały włos – wdowcem.

Wtedy miało nastać nasze zaznajomienie z Rudolfem Fuschem.

Cmentarze mają swoje urokliwe momenty. I nieurokliwe również.

Kiedy wykonuje się skok, obojętnie w którą stronę w czasie, zawsze towarzyszy temu zjawisko podobne do efektów telekinezy. Rzeczy lubią się spontanicznie przemieszczać, pojawiają się przezroczyste postaci, dziwne dźwięki i wszelkie inne atrakcje związane z potocznym pojęciem duchów i zjaw. Obserwowałem to kiedyś, dokładnie analizując i filmując te fenomeny dla szefostwa. Komórka analityczna cały czas starała się dopracowywać skoki tak, aby jak najbardziej wtapiać się w czas i przestrzeń, ale póki co przynosiło to dosyć mierne efekty. Bywało, że przy  transporcie gabarytów większych niż człowiek rozszczepianie materii mogło doprowadzać nawet do efektów dźwiękowych i wstrząsowych jak przy wystrzale armatnim. Dlatego starano się minimalizować takie zlecenia skoków do niezbędnych tylko okazji. Opuszczając swój czas pozostawało tylko ciche syknięcie powietrza zamykającego się po nas, wypełniającego chwilową próżnię promienia skoku – coś jakby powietrze wciskające się do plastykowej butelki z obniżonym ciśnieniem wewnątrz. Psssyk… i już. Tylko skok wytwarzał większą przestrzeń od butelki, dlatego dźwięk był głośniejszy. Ale w odległości kilkunastu metrów potrafił być już w zasadzie niesłyszalnym. Dlatego, mimo wszystko trzeba było wybierać co odludniejsze rejony, z oczywistych powodów.

Cmentarz po Mariawitach był raczej rzadko odwiedzanym miejscem. Wprawdzie chowano tu ludzi jeszcze do drugiej wojny, ale w zasadzie za wiele pochówków tu nie ma, bo i nieliczne jest to zgromadzenie. Miał też jedną extra zaletę: był obsadzony drzewami, które dość szczelnie zasłaniały jego „zawartość”, to też kiedyś przeskoczyłem było już wczesne popołudnie, nikt się nie plątał w okolicy i nikt mnie nie zauważył.

Przerzuciłem marynarkę przez prawe ramię i niespiesznie wyszedłem na łąki. Miasto znów się trochę zmieniło, skurczyło jakby, ubyło kamienic, drewniaków i ludzi. Zbiedniało również. Kawałek ode mnie ciągnęła się polna dróżka, która w przyszłości w granicach zabudowy będzie nazywana ulicą Trębacką a bliżej cmentarza Tadeusza Świątka, kiedy dzielnica domków jednorodzinnych otoczyła go już ze wszystkich stron. Ciekawe, czy ci nowo pobudowani zdają sobie sprawę z powodu, dla którego ten kawałek gruntu nie został rozparcelowany… Nic to, mało istotne w tej chwili. Może kiedyś ich zapytam. Do miasta miałem spory kawałek. Zwłaszcza teraz wydawało mi się, że odcinek od domu Fuschów do cmentarza był krótszy niż z powrotem, ale to wynik złudzenia pustoty terenu. Z mojej perspektywy po prostu ubyło domów i ogródków, dlatego marszruta wydała się jakby dłuższa i nieco nudniejsza. Wróciłem myślami do zadania. Czułem, że może być trudno, ale musiałem improwizować.

Najpierw jednak musiałem zaimprowizować jedno zdarzenie. Zacisnąłem oczy i skoczyłem dwa tygodnie w tył. Pobiegłem do Łaskiej, złapałem dorożkę i pojechałem na Starówę. Przy Poprzecznej wysiadłem i niespiesznie ruszyłem lewą stroną za dwiema panienkami. Rozszczebiotane podśmiewywały się co chwilę i wymieniały krótkimi zdaniami.

 – Znajoma załatwiła mi posadę, będę uczyła haftowania córki tego frajera, co z nim się Julka prowadzała po kątach, teraz mieszkają na Konstan… tej… no, tej za Majdanami, hi hi, pod czternastym. Dobrze płacą więc nie było co marudzić, a jak mnie raz zobaczył  to obiecał, że doda grosza od siebie, jak nie będę językiem wywijała, hi hi hi! – ekscytowała się brunetka.

 – A ja idę właśnie do Weissa, tego co szył Rudiemu garnitur do ślubu. Już z nim wcześniej rozmawiałam, miał jeszcze zapisane miary męża i udało się uszyć nową marynarkę. Dziś ją tylko odbiorę i w sobotę pojedziemy do mojej rodziny w Jutrzkowicach, nie będzie się musiał wstydzić, że podarł ją wtedy na weselu. Wszystko z tych pieniędzy, co je dostaliśmy od jego stryjostwa, zasobna rodzina, dobrze nam będzie nawet w jakiej biedzie.

Po paru krokach jeszcze, mijając bramę pod szesnastym, stanąłem i zerknąłem w prawo na róg Warszawskiej i Szewskiej. Więcej już mi nie było trzeba. Wszedłem w podwórko, zacisnąłem oczy i już był znów wieczór, dwa tygodnie później. Złapałem rikszarza i kazałem się zawieźć do Zielonej.

Młodszy Rudolf Fusch jest wdowcem i, jak to moi współcześni by powiedzieli, wpadł w korek. Chleje z żalu i w sumie nie ma co mu się dziwić. Ledwie co poślubił Klarę, swoją miłość z dzieciństwa i teraz nie ma już ani jej, ani perspektyw, ani celu do życia w ogóle. Więc pije i niemal nikt mu w tym nie przeszkadza. Matka tylko biadoli, bo znała młodą równie długo i blisko i żałuje zarówno syna jak i synowej i mimo wszystko stara się jakoś żyć za nich razem. Więc pracuje. Tyra jak wół. W papierni u Seangera. A Rudolf wylany z tkalni Zaurera pije w domu i wychodzi tylko po więcej gorzałki… W tym tempie wypśtyka się z pieniędzy w kilka tygodni najdalej i skończy się to pewnie notatką na posterunku o kolejnym samobójcy na torach przy bocznicy.

Znałem jego wnuków. Znałem doskonale, bo wychowywałem się z nimi. To fajni ludzie, cała ich rodzina, mimo pozornej poprawności politycznej w czasach kiedy Hitler był już kanclerzem, umieli się też zachować w czasie okupacji, przechowując żydowskiego chłopca na strychu, uciekiniera z dwudniowej gehenny jego pobratymców na stadionie Kruschendera. Po wojnie dzieciak odwdzięczył się wspaniale uchroniwszy ich przed ruskimi i polskimi władzami od szykan i w końcu też i od deportacji. Co ciekawe, mieszkał z nimi jeszcze ze dwadzieścia lat, jak przyszywany krewniak. Ale w sumie cóż miał począć, skoro całą jego rodzinę  SS-mani pognali do gazu… gdzieś w połowie sześćdziesiątych wyemigrował do Izraela. I tam już pozostał.

Wiedziałem, że Fusch będzie dobrym materiałem na pomocnika w mojej sprawie. Ale, żeby do tego w ogóle doszło, musiałem go wyrwać z tego żałobnego transu. I miałem plan, jak to zrobić. Zamiast więc iść prosto do jego domu, skręciłem wpierw w Zieloną jak mnie riksza dowiozła i będąc w pobliżu Górki, odwiedziłem lokalną melinę, by zaopatrzyć się w butelkę pędzonki oraz dwa pęta lichej kiełbasy i tak przygotowanym do spotkania, wróciłem na Pustą.

Koło domu było cicho i spokojnie. Wieczór takiż sam, ciepły, bezwietrzny, trochę duszny. Taki wrzesień zawsze najbardziej lubiłem, kiedy czuło się jeszcze silne przejawy upalnego lata, że o jesieni jeszcze nikt nawet nie myślał. Wszedłem na podwórze. I prawie na Fuscha. Leżał w kałuży własnych szczyn… pewnie sflaczał wracając do domu, bo obok leżała potłuczona butelka a jej zawartość jeszcze wyraźnie było czuć i widać, jak wchłaniała się w ziemię. Młody mamrotał coś bez składu, zupełnie wyłączony z przytomności. Trzeba było go jakoś ogarnąć. Ale jak tu ogarnąć faceta, który wprawdzie nie należał do szczególnie wysokich czy tęgich, ale bezwładne ciało potrafiło być tak wiotkie, że można było odnieść wrażenie, że nie ma w nim ani jednej kości… Zalany w trupa zewłok przelewał mi się zwyczajnie przez ręce. Nie byłem w stanie go unieść ani nawet wtargać na ławeczkę pod oknem. Tę samą, na której siedziałem popołudniu z jego o dwadzieścia trzy lata starszą wersją. Zadowoliłem się więc tym, że oparłem go o ścianę domu i poszedłem do studni. Kubeł wody nawet go nie ruszył. Ale ta była ciepła, nagrzana od stania na słońcu. Drugi, zaczerpnięty z głębi okazał się o wiele skuteczniejszym. Facet szarpnął się i odruchowo zasłonił głowę.

Kolejne wiadro wywołało już konkretny efekt. Posypały się przekleństwa. Jeszcze bełkotliwe, ale jednak. Próbował nawet wstać, ale wiedziałem, że nie ma na to szans. Był zbyt nawalony. AI, wszczepiona pod skórę za uchem w loty tłumaczyła mi co mówił. Miał niezły talent do wyszukanych zwrotów, zaśmiałem się nawet przy jednym. Trafna uwaga, choć trochę bardziej do niego by pasowała, ale nic to. Kiedy się trochę jeszcze wybudził, przykucnąłem przed nim, ale jeszcze poza zasięgiem ramion i zagadnąłem.

 – Rudolf, jest sprawa.

 – Masz wódkę? – zapytał.

 – A co, Ty nie masz? – odparłem pytaniem.

Spojrzał bezradnie na potłuczone szkło obok.

–  Miałem, ale nie mam. – I rozbeczał się żałośnie.

Trzasnąłem go w policzek. Lekko, ale tak by się trochę otrząsnął.

 – Rudolf, mam sprawę i mam wódkę. Ale potrzebny mi jesteś trzeźwy. I dam Ci wódę i jeszcze trochę rubli na dalsze, jak jeszcze będziesz chciał pić. – Pokazałem mu srebrnego rubla z carem Mikołajem z 1913 roku. Moneta pięknie błysnęła w półmroku. Rudolf próbował skupić wzrok na niej, ale jeszcze trudno mu było. Wprawdzie od jakiegoś czasu miastem zarządzali Niemcy, ale wszyscy byli pewnie, że carskie wojska prędzej czy później wrócą i wciąż w obiegu były ruble z kopiejkami równolegle do cesarskich marek.

 – Cze… go chcesz? – wydusił z siebie z lekkim wysiłkiem.

 – Mam kilka sztuk lnu i perkalu na zbyciu, ale nie wiem ile warte do sprzedania a ludziska mówią, że kto jak kto, ale Fusch zna się na materiałach jak mało kto. Dekert „spalił się” tydzień temu, słyszałeś pewnie, z resztą pewnie wszyscy słyszeli, ale zanim straż ogniowa się pojawiła z magazynów wybyło sporo materiałów. No i dostałem to trochę w rozliczeniu za długi, ale naturą się nie pożywię a ludzie mówili, że znasz się na tym i ze wiesz komu sprzedać i nie stracić na tym za bardzo. Ale jak mi masz pomóc, skoroś zachlany w cały świat?

 – Piję. Bo muszę. Po żonie, co już nie żyje.

 – Wiem. Słyszałem. Żal mi Cię bracie bardzo, ale jak chcesz pić i nie kraść, to musisz trochę się ogarnąć, pomóc mi a potem zrobisz co będziesz chciał.

Fusch, z boską pomocą i moimi ramionami, zmusił się do uniesienia i wtoczył się na ławeczkę. Rozglądał się niepewnie dookoła i w końcu zogniskował wzrok na kiełbasie wystającej mi z kieszeni.

 – Daj – wskazał pęto.

Dałem. I podałem mu jeszcze papierosa. Ale tego odtrącił.

 – Nie kurzę. Dymu nie lubię.

Nie nalegałem.

Usiałem obok i ugryzłem sam. Ech… za moich czasów nie robili już kiełbasy jak teraz. Czuć było ją czosnkiem na kilometr, ale i pieprzem i co najbardziej lubiłem – jałowcem. Kiedyś, jako młodzik jeszcze, rozpaliwszy ognisko na jakimś biwaku i nie mając zupełnie pojęcia o wędzeniu mięs w jałowcu, dodałem kilka gałązek wysuszonego jałowca właśnie i  na nich upiekłem sobie kiełbaskę… Za każdym razem, jak sobie to przypomnę ślina leje mi się potokami pod język. Cudo! Smak nad smaki. Jedno z najsilniejszych pozytywnych wspomnień, jakie miałem z młodzieńczych lat. Ochlapus obok mnie wymamrotał:

– Daj łyka.

 – Nie dam, bo mi zaraz znowu sflaczejesz.

 – Daj łyka, małego. Słowo. Suszy mnie okrutnie. I w głowie huczy jak na walcowni…

Dałem, ale przypilnowałem, by za wielki ten haust nie był. O dziwo sam grzecznie oderwał zaraz flaszkę od ust, skrzywił się, czknął donośnie i wysapał zdegustowany.

 – Polazłeś do Henichów.

 – Skąd wiesz? – zapytałem zaskoczony.

 – Znam tu wszystkie speluny i wszystkie zajzajery. I ich wytwórców też znam. Myślisz, że przed ślubem nie popijałem?

Na wspomnienie ślubu zatrzęsła mu się broda i oczy zaszkliły.

 – Kurwa…

Milczałem, bo co miałem powiedzieć? Wiedziałem czemu pije, nie było sensu drążyć tematu.

 Dojadł kiełbasę, popił jeszcze łykiem wódki i sapnął.

 – Dobra, pora się ruszyć. – i się ruszył. Jakby nagle ktoś mu załadował nowe baterie. Podniósł się dosyć żwawo, rozejrzał, sięgnął po wiadro i wylał resztkę wody na głowę. Poparskał, popluł, otrząsnął głowę z ociekającej wody, przetarł twarz rękawem i spojrzał na mnie zupełnie przytomnie.

 – To gdzie masz te sukna?

Zbaraniałem. Jeszcze kilka minut temu miałem przed sobą kompletnie zalane zwłoki a teraz stał nawet dosyć pewnie i prawie widać było, jak wraca mu pełna jasność.

 – No nie ze sobą przecież. Schowane u znajomka po drugiej stronie miasta. Na Tuszyńskiej, kawałek za Leśną jeszcze.

  – To chcesz teraz po nie jechać? – zapytał.

 – Nie, dziś już nie, bo tamten na nocnej zmianie u Schweikerta robi, a żona nic nie wie więc trzeba poczekać do jutra, do południa jakoś.

 – Na dobra. To do jutra. – odparł i wyciągnął rękę na pożegnanie.

Uścisnąłem ją i poczułem też uścisk. Solidny, krzepki, żadna ciepła klucha jak to niektórzy mają we zwyczaju.

 – Czekaj.  – zawahał się. – A jak ty się nazywasz w ogóle?

 – Kostka. Marcin Kostka. – kiwnąłem głową. – Przyjdę jutro koło dziesiątej. Tylko nie pij więcej, bo znowu będę musiał Cię cucić, a potrzebny mi jesteś żywy już od rana.

 – Recht. Nie wypiję już dzisiaj. Z resztą… co  miałem wypić to właśnie wsiąkło w trawę – kiwnął ręką w bok. Odwrócił się i wszedł do chałupy. – Do jutra. – doszło mnie głucho z sieni.

Kiwnąłem głową i wyszedłem na ulicę.

Czułem się trochę dziwnie, może po tej kiełbasie, może po wódce, ale czułem, że trzeba się gdzieś przekimać, bo zmęczenie już mnie rozbierało. Skręciłem w lewo, doszedłem do Łaskiej, potem przez ulicę i zaszyłem się w krzaki koło bocznicy. Zwinąłem marynarkę w rolkę i położywszy się w trawie podłożyłem ją sobie pod głowę. Nawet jeśli zmarznę trochę nad ranem, to jakoś się przemęczę a w razie czego golnę z butelki i jakoś dotrwam do rana.

*  *  *

Spałem do dziewiątej.

AI dawała mi znać, że już czas się ruszyć, szarpała nerwy czuciowe, ale zmęczenie musiało wziąć górę nad wszelkimi bodźcami i organizm musiał wypocząć.

Kiedyś zastanawialiśmy się, co tak naprawdę potrafi ten mechanizm.

Obok oczywiście tego, czego nas nauczono. Bo nikt z nas nie miał wątpliwości, że wszystkiego nam nie powiedziano. Na przykład nie dowiedziałem się na szkoleniu, że mogę dokonywać małych skoków, zabierając ze sobą innych. Ogólnie, cała mechanika skoków był tak zagmatwanym procesem, że nawet gdybym chciał się tego dowiedzieć i zrozumieć, to musiałbym dać sobie spokój z podróżami, bo nie starczyło by mi na nie czasu, bo w pełni ogarnąć sens i zasady działania AI. Innym podejrzeniem było to, że mechanizm jest z mojej przyszłości. Z tej, której ja jeszcze nie dożyłem, z tej która ma nadejść, ale nie wiadomo, co ze sobą przyniesie. Tego też nikt nam nie powiedział. Nie powiedziano nam również o blokadzie przed skokami do przodu. Dowiedzieli się o tym pierwsi skoczkowie, którzy spróbowali zaraz po zabiegu wszczepu. No bo kto by nie chciał poznać swojej przyszłości, nie? No i skończyło się to dwiema psychicznymi wegetacjami zamiast w pełni zdrowych agentów. Wtedy dopiero ktoś raczył włączyć do programu lapidarną informację o ewentualnych następstwach prób skakania w czasie – do przodu – od swojej teraźniejszości.

To, co miałem wiedzieć – wiedziałem, bo tę wiedzę dawała mi AI. W ogóle była dosyć ciekawym mechanizmem. Pozwalała rozumieć obce języki, pomagała bardzo skutecznie analizować i łamać szyfry, nawet opierające się na mechanice podstawiania obrazków pod litery czy frazy. Tłumaczyła mi słowa zasłyszane i w locie jakby mówiła za mnie moimi strunami głosowymi i ustami, wyręczając mój mózg w procesie komunikacji z tubylcami, bez względu na czas. Ponoć aż do okresu egipskich faraonów z okresu Ptolemeuszy.

Dalej chyba nikt nie odważył się skakać, bo i w sumie nie było takiej potrzeby. Albo… nikt nam o tym nie powiedział. Tak też być mogło, ale tego już się nie dowiemy.

Poza tym rozszerzało zakres wiedzy, jak podręczna pamięć masowa z całą współczesną wiedzą. Mogłem więc wykuwać żelazne podkowy albo obsługiwać warsztaty tkackie, gdyby zaszła taka konieczność. Nie groziło mi bezrobocie a zatem i bieda, nawet na wypadek, gdyby okazało się, że z jakiegoś powodu nie mógłbym skoczyć z powrotem do swoich czasów.

Kiedy już się pozbierałem, dochodziła dziesiąta. Obmyłem się pod pompą i postarałem się wyglądać jak człowiek. Fuscha jednak nie zwiodłem.

 – Spałeś w rowie, czy na łące? – Niezawodnie wyczuł moje nocowanie.  – Trzeba było powiedzieć, ze nie masz gdzie spać, znalazł bym Ci kąt na strychu. Dla mnie zawsze spanie z niedzieli na poniedziałek było najgorsze, he he he… – zarechotał nieszczerze.

 – Nic to. Dałem radę i nie ma się co roztkliwiać. Wieczorem odeśpię w wyrku już w swoim domu – zapewniłem go i zapytałem. – Gotowy?

 – Jasne. Dokąd idziemy?

 – Na Tuszyńską, ale najpierw musimy zajść jeszcze w jedno miejsce, bo chcę Ci coś pokazać.

 – Co takiego?

 – Zobaczysz. – uciąłem temat.

Fusch popatrzył na mnie krzywo, ale nic się nie odezwał.

Szliśmy Łaską obok siebie. Początkowo rozglądałem się trochę dyskretnie, ale im bliżej było do Górki, tym więcej głowa mi zbaczała na lewo i prawo. W końcu uznałem, że nie ma się co kryć.

 – Jestem ze wsi. Tam nie ma tylu domów.

Fusch milczał. Może uwierzył, może nie, ale nie zależało mi na tym by go przekonywać. Mój plan zakładał o wiele większe, dla niego, zdziwienie.

Kiedy mijaliśmy kościół Najświętszej Marii Panny przeżegnaliśmy się. Ten zwyczaj utrzymywał się jeszcze gdzieś do początku XXI wieku, potem kościół zadbał, by się ludziom odechciewało takich praktyk.

 – Tu zrobimy mała przerwę – sapnął mój kompan. – muszę na stronę.

Zaskoczyłem szybko, patrząc jak skręcił w Bagatela i w pierwsze podwórko z lewej. Potem usłyszałem gdakanie kur, potem trochę ich wrzasków i po chwili wrócił uśmiechnięty, niosąc w rękach kilka jaj. Wsadził je ostrożnie do kieszeni marynarki, dwa trzymał w ręce.

 – Pójdziemy do Wójcika – tu obok – to się wejdzie na jajecznicę i coś do niej.

Kiwnąłem głową, choć zaskoczyło mnie to nieco. Nauczony byłem, że do lokalu wchodziło się zjeść to, co podadzą, własnego się nie wnosiło a wręcz było to źle widziane, ale „w innych czasach inne zwyczaje” – mawiał mój wykładowca.

Przeszliśmy na drugą stronę i jeszcze przed Fabryczną weszliśmy do restauracji pod szyldem „Bar”. Dziwna nazwa, bo nie że „bar pod czymś tam”, tylko po prostu „Bar” i już. Fusch kiwnął głową do faceta za szynkiem, podał mu jaja i pokazał ręką stolik. Chwilę potem usłyszałem skwierczenie tłuszczu na patelni i pojawił się młody chłopak z talerzami, widelcami i dwiema grubymi pajdami świeżego chleba.

 – Uszanowanko, pani Rudi – odezwał się łepek. – To co zwykle?

 – Nie dzisiaj. – rzucił kilka drobniaków na stół. Widać było, że wprawy w tym mu nie brak, nie spojrzał nawet na bilon, nie liczył. Nie miało to dla niego znaczenia. My inaczej na to patrzymy, liczymy każdy grosz, zwłaszcza przy wydawaniu reszty. Inne czasy, inne zwyczaje…

Jedząc śniadanie miałem chwilę na zaplanowanie i rozegranie gościa. Potrzebowałem tylko wymówki, by zejść z Zamkowej w jakieś ustronie. Coś tak jak on, kiedy poszedł… po jajka, ale wcześniej muszę mu powiedzieć po co.

A na to był czas do parku Słowackiego…. Znów się ugryzłem w język, myślowo. Ta nazwa pojawi się dopiero za kilka lat. Muszę się bardziej zdyscyplinować, nawet kiedy tylko o czymś myślę.
Pamiętam wciąż powiedzenie dr. Browna z „Powrotu do przyszłości” – Marty, myśl czterowymiarowo!

Uznałem, że najprościej będzie powiedzieć mu prawdę. No, nie całą zupełnie bo ta mu na nic, ale prawdę, którą będzie w stanie zaakceptować. Zjedliśmy i wyszliśmy. Potrzebowałem miejsca, spokojnego i dyskretnego na wypadek, gdyby okazało się, że zacznie jakoś dziwnie reagować, krzyczeć, cokolwiek… Uznałem, że dojdziemy do parku i poproszę go o przystanek na którejś ławce. I tak też uczyniłem.

Pod pretekstem kolki po jajecznicy i zbyt żwawego kroku, musiałem usiąść i odsapnąć. Nic nie mówił, siedział obok, zajęty swoimi myślami. Nabrałem powietrza w płuca i wystrzeliłem.

 – Te materiały do kłamstwo. O zupełnie co innego idzie. – Patrzył na mnie z ukosa, ale dalej milczał. – Jak by Ci to powiedzieć…

Nie skończyłem, bo wstał i nerwowo ruszył przed siebie.

 – Zaczekaj, co Ty?

Odwrócił się i splunął mi pod nogi.

 – Wara ode mnie, sodomito! Myślisz, że się nie domyśliłem? Zdziwiło mnie, że nie chciałeś się do mnie dobrać, kiedy nie byłem w stanie wczoraj się bronić…

Teraz ja się zerwałem z miejsca, ale zamiast się zezłościć, ryknąłem śmiechem.

 – Zwariowałeś?! – I tak się śmiałem w głos, że przystanął i chyba trochę zwątpił w swoją teorię.

 – To czego chcesz?

Przestałem się śmiać, opanowałem się nieco, bo przechodnie dziwnie na nas popatrywali, zwłaszcza w oknie magistratu jakiś jegomość wychylony mocno przypatrywał się nam dość intensywnie. Pomachałem ręką i od razu się schował. A przynajmniej nie gapił się już tak bezczelnie.

 – Posłuchaj mnie uważnie i pozwól, bym przez chwilę mówił zupełnie nie do rzeczy, bez sensu i jakbym postradał rozum do końca. Ale najpierw odejdźmy nieco dalej, nie zależy mi na publice.
Poszliśmy kawałek w głąb parku, wzdłuż rzeki, w stronę domku ogrodnika. I zacząłem.

 – Nazywam się inaczej. Kostka to tylko taki roboczy alias. Przykrywka… jak by ci to…? Okey, nazywam się inaczej, przedstawiłem się inaczej, ale! nie jestem szpiegiem. – zastrzegłem, podnosząc palec. –  Nie interesuje mnie polityka, tym bardziej wojna. Choć wojna tak, ale nie ta. Nie ta, co teraz się toczy. I nie tutaj. Nazwę siebie podróżnikiem. Podróżuję, ale nie tak jak to rozumiesz. Nie wędruję z miejsca do miejsca, ale z czasu do czasu. Mogę stać w miejscu, ale przenosić się w czasie. Raz pojawię się teraz, dla Ciebie – dzisiaj, ale mogę się przenieść i za chwilę pójść w drugi koniec miasta, tam gdzie mieszkasz i mieszkać będziesz aż do śmierci. Długo jeszcze. Nieważne. Mogę się przenieść i porozmawiać z Tobą starszym, tam w przyszłości, tej dla Ciebie. Ale to nie jest tak, że sobie podróżuję dla rozrywki. Nie, to jest moja praca. Mam zadanie do wykonania. I tym zadaniem jesteś Ty. Mam Cię nakłonić, byś w przyszłości coś dla mnie zrobił i muszę być tak przekonywujący, że obojętnie kiedy się pojawię, to nie zawahasz się mi pomóc. Coś jakby przysługa za przysługę. Dziś coś zrobię dla Ciebie a jutro Ty dla mnie. Rozumiesz?

Patrzył się na mnie w milczeniu. Nie wiem, czy trawił moje rewelacje, czy myślał o dupie Maryni, miał kompletnie obojętny wyraz twarzy.

 – No, to co Ty chcesz dla mnie zrobić i dlaczego?

 – Najpierw powiem Ci dlaczego. Bo od tego, co zrobisz w przyszłości będzie zależała moja przyszłość. Ale to nie tak, że jest mi obojętne jak wpłynę na twoje losy, bo mógłbym tak zrobić nie informując Cię o tym, w ogóle niczego Ci nie mówiąc, wic polega na tym, ze musisz to wiedzieć, by w przyszłości pokierować pewnymi sprawami tak, by to miało wpływ na mnie.

 – Nic nie rozumiem.  – Widać było, że wysiada mu logika. Nadszedł wiec czas na marchewkę, skoro kij był za mocny.

 – Tak samo jak sam się przenoszę w czasie i trafiłem wczoraj do Ciebie, tak samo mogę wybrać inne miejsce, inny czas i mogę podejść do kogoś, złapać za ramię, zagadać by ta osoba nie weszła na ulicę i nie wpadła zamyślona pod koła… tramwaju. – Spojrzałem na niego i już wiedziałem, że pojął to, o czym teraz mówię. Metoda podstawiania zawsze działa. Nawet, jeśli mechanika wciąż jest zagadką, wynik staje się zrozumiały i akceptowalny.

 – Powiem Ci co wiem, a czego nie wiesz nawet Ty. Ona szła po nową marynarkę dla Ciebie, żebyście mogli pojechać w sobotę na wieś do jej krewnych i żebyś miał nową, zamiast poprzedniej którą zniszczyłeś na weselu, jak zahaczyłeś kieszenią w karczmie nad ranem. Klara szła z koleżanką i do tego Żyda u którego kupowaliście twój garnitur do ślubu, szła z koleżanką i opowiadała jej o tym i była taka dumna, że udało się jej zamówić identyczną jak ta pierwsza, z tej samej sztuki materiału, że krawiec miał zapisane wymiary i ze dało się to zrobić bez zawracania Ci głowy. Koleżanka potem skręciła w lewo, w Konstantynowską a Twoja Klara weszła na ulicę, by skręcić w Bożniczną, bo tam przecież ten krawiec… zanim ktokolwiek zareagował, zanim wóz zaczął hamować… I ja mogę to zmienić.

Fusch kręcił głową. Wypierał to całkowicie. Musiałem pójść za ciosem. Szybko podszedłem do niego, złapałem za ramiona i zacisnąłem oczy. Poczułem znajomy szum w uszach i wiedziałem już, kiedy jesteśmy. A byliśmy dwa tygodnie wcześniej. Pogoda się nieco zmieniła, ale nikt nie zauważył naszego przybycia. Fuschowi kolana się ugięły i zwymiotował… Nie reagowałem, musiałem odczekać aż mu minie. Pierwsze podróże zawsze tak działają. Na każdego.

Kiedy się wyprostował, spojrzał na mnie i wydusił:

 – Co się stało?

 – Cofnęliśmy się.

 – Przecież nic się nie zmieniło. Co ty opowiadasz?!

 – Nie zmieniło? Popatrz na niebo, dopiero co było czyste, bez jednej chmurki a teraz? Z nieba spadły? – zakpiłem lekko. – Chodź no, bliżej teatru, spójrz na zegar kościelny… która masz tam godzinę?

Poszedł za mną niepewnie. Spojrzał.

 – Kwadrans po trzeciej? Co jest?

 – A to jest. – odparłem. – Myślisz, że od śniadania minęło już pięć godzin?

Milczał.

 – Dobra, chodź. Szkoda marudzenia.

 – Dokąd idziemy? – zapytał nerwowo.

 – Zobaczysz swoją żonę. Ale! – złapałem go za ramiona – Ostrzegam! Za żadne skarby nie wolno Ci nic zrobić. Zostaniesz za mną, z tyłu, nie podejdziesz. Powstrzymam ją, tramwaj nas minie, ona pójdzie dalej do tego krawca a my wrócimy tu i wrócimy do twojego czasu. Te dwa tygodnie później. I tyle.

Czułem, że z każda chwilą kiedy zbliżaliśmy się do miejsca wypadku rwie się co raz bardziej. Minęliśmy Poprzeczną i przy Szewskiej go zatrzymałem.

 – Zostań tu. Uwierz mi, że tak musi być. Nie każ mi cofać wszystkiego i robić tego od początku. Nie każ mi pożałować, że dałem Ci szansę na cofnięcie tego dramatu, bo mogę to rozegrać jeszcze inaczej, ale wtedy już nie zobaczysz jej nigdy więcej, a na pewno nie żywej. Zostań tu i nie waż się wyjść zza rogu kamienicy. – Staliśmy w bramie pod dwójką. Szeptałem mu każde słowo bardzo dobitnie. Odwróciłem się i odszedłem kawałek, do rogu. Popatrzyłem w stronę Poprzecznej. Zobaczyłem je obie, szły niespiesznie rozmawiając. A za nimi dostrzegłem siebie… Cóż, to jedna z cen grzebania w przeszłości.

Wróciłem do Fuscha, wcisnąłem go w głąb bramy i powiedziałem:

 – Patrz. Od strony Poprzecznej. Szara sukienka, niebieska wstążka we włosach, od strony ściany za długowłosą brunetką w burym płaszczyku… Widzisz?

Szarpnął się, ale nie wyszedł. Wiedziałem już, że wytrzyma. A on wiedział już, ze musi się powstrzymać.

 – Zostań tu i patrz. Ani słowa, ani gestu, ani kroku. Tylko obserwuj.

Zostawiłem go i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Nie musiałem się spieszyć, panie wyraźnie zwolniły wiedząc, że ich drogi zaraz się rozejdą. W końcu brunetka skręciła w lewo a ja doskoczyłem do drugiej i złapawszy ją lekko za łokieć zawołałem:

 – Agnieszka! Co Ty tu robisz?

Odwróciła się nadspodziewanie szybko i uśmiechnęła.

– Pan mnie z kimś pomylił.

– Och, faktycznie! Najmocniej panią przepraszam. – Omiotłem wzrokiem teren za nią. Tramwaj właśnie się zbliżał a myśmy stanęli na środku pasa drogi. Tramwajarz spojrzał na nas karcąco i ostro zadźwięczał dzwonek. Takim ręcznym, jak kiedyś na przerwy w szkole tylko dyndającym na sznurku pod sufitem. Kobieta lekko drgnęła i obejrzała się na sygnał i znów odwróciła głowę do mnie. – Przepraszam, chyba mnie pan w porę zatrzymał…

 – Oh… Samo jakoś tak wyszło. Pani wybaczy. – skłoniłem się i szybko wycofałem na chodnik. Nie oglądałem się za siebie, nie było to już potrzebne. Zrobiłem co miałem zrobić.

Omiotłem głową róg po drugiej stronie. Nie zobaczyłem go. Doszedłem do skrzyżowania z Majdany i pędem poleciałem do Szewskiej. Stał oparty o wnękę bramy, gdzie go zostawiłem i ciężko oddychał.

 – Co teraz? – spojrzał się na mnie nieco zdezorientowany?

 Rozejrzałem się dyskretnie, wepchnąłem go w otwartą bramę i zaciskając oczy szepnąłem:  – Nic. Znowu będziesz rzygał.

Kiedy je otworzyłem, znów był trzeci września a Fusch zatoczył się jak pijany i zgiął wpół. Torsje go męczyły, ale już nie miał treści w żołądku więc szybko doszedł do siebie.

 – Czemu jest ciemno? Gdzie jesteśmy? – zapytał trochę skołowany.

 – Jest noc, stoimy w bramie, gdzie staliśmy, ale wróciliśmy do Twojego czasu.

 – I co teraz?

 – No jak to co? – zapytałem z rozbrajającym uśmiechem. – Wracasz do domu, do swojej żony. Nic co się dotąd działo od dwóch tygodni nie miało miejsca. Masz tylko kaca, jako jedyne wspomnienie po żałobie… której już nie masz. – patrzył na mnie jak na wariata. – Dawaj, szukaj dorożki, leć do domu!

Dwa razy nie musiałem mu tego powtarzać.

 – Ale jedź ze mną, musisz być obok. – złapał mnie za rękę, jakby moja obecność dla niego była konieczna, wręcz nieodzowna.

Nie oponowałem, bo w sumie i tak musiałem potem z nim jeszcze chwilę porozmawiać.

Znalezienie dorożki trochę zajęło, bo normalnie stały tam, gdzie po Wielkiej Wojnie będą stały Fordy i Citroeny, przy Gdańskiej, ale w środku nocy nie stały w rządku przy skrzyżowaniu z Zamkową… Trzeba było szukać. Ale znalazła się jedna. Wsiedliśmy i facet prawie w cwał je poganiał, tak się Fuschowi do domu spieszyło. Zanim jeszcze wysiadł, wcisnął dorożkarzowi pieniądze i prawie jeszcze w pędzie zeskoczył ze schodka i pobiegł do domu. Zrobił się tumult, Fusch krzyczał, wzywał Boga, przeklinał, śmiał się i bywały chwile ciszy. Stałem spokojnie w wejściu do podwórka.

Wiedziałem, że musi minąć trochę czasu, zanim wyjdzie do mnie… Przetrzymał mnie do rana skubaniec, bo nie mógł puścić jej ręki, i tak, zapłakany ze szczęścia zasnął przy niej, klęcząc przy łóżku…

A ja przekimałem na ławeczce. Tyłek mi ścierpł potężnie, noc już nie była taka ciepła, rano zmarzłem trochę, ale w końcu wyszedł, usiadł koło mnie milcząc i wyjął mała flaszeczkę zza pazuchy.

 – Napij się. Zasłużyłeś. To dobra wódka, z mojego wesela jeszcze się ostała. A przecież wczoraj jeszcze już mi jej dawno zabrakło… Wciąż nie mogę uwierzyć, ale jest tak, jak mówiłeś. Ona żyje, niczego nie pamięta. Nikt niczego nie pamięta! Do pracy chodzę jak co dzień, nikt się na mnie nie gapi, wszyscy są normalni i zwyczajni. Wróciłeś mi życie, wiesz o tym?

Pokiwałem głową.

 – Ja muszę sobie to jakoś poukładać w myślach, wiesz pan…

 – Wiem, panie Rudolfie. Wiem.

Zerwał się na nogi  i wyciągnął do mnie prawicę.

 -Mów mi po imieniu, panie.. Nie wiem już jak Ci tam jest naprawdę, ale mów mi po imieniu.

Również wstałem i poddałem swoją.

 – Marcin.

Męski uścisk dłoni. Wtedy miał moc większą od podpisanej umowy.

– A teraz przejdźmy się jeszcze, bo chcę Ci przedstawić jeszcze kilka drobiazgów, zanim odejdę.

Powoli poszliśmy ulicą.