Krótka opowiastka wojenna

Przy okazji czytania wydarzenia o nadchodzącym 1 czerwca 2024 roku Festiwalu Historycznym w Tereninie pojawił się film z zapytaniem o historie wojenne.
I wtedy przypomniała mi się jedna taka opowiastka, którą przedstawił mi pewien bardzo wiekowy jegomość (nie przedstawił się, mimo pytań o to i jeszcze kilka innych spraw).

Z zasobów własnych


Rzecz miała się mniej więcej tak, jak pamiętam:

Pierwszego listopada, jak zwykle stawiam lampki na grobach bliskich, ale i jedną zawsze na mogile zbiorowej naszych żołnierzy i tam zobaczyłem pana, który mazaczkiem coś szybko napisał na lampce, zapalił ją potem i postawił pomiędzy innymi, dzięki czemu dostrzegłem dwa znaczki:
-1. Minus jeden.
Poczekałem, aż pomodli się i będzie odchodził, zaczepiłem i zapytałem go o ten napis. Pan trochę zdziwił się moim zainteresowaniem, ale przedstawiłem się, dwa zdania kim jestem, czym się zajmuję i takie tam… I pan opowiedział mi takie zdarzenie z czasu obrony Pabianic.
Otóż, kiedy nasze wojska były w pełnym odwrocie, Niemcy siedzieli im praktycznie stale na karkach zdarzyła się sytuacja, że jakiś nasz konny stracił swego wierzchowca. Pan celowo pominął jego nazwisko i szarżę, co potem uzasadnił.
No i pan opowiadał dalej, jak to ów konny wpadł do jakiegoś gospodarstwa we wsi Karolew i zobaczywszy spakowany wóz z zaprzęgiem oraz osiodłanego konia, chciał zarekwirować tego ostatniego. Ale nie mając żadnych dokumentów ani nic innego do wystawienia rewersu a wobec kategorycznej odmowy rodziny, wyciągnął pistolet i grożąc nim chciał zabrać konia siłą.
I na tę sytuację natrafił brat owego pana, z jakimś tam oddziałem.
Pech konnego polegał na tym, że brat pana miał wyższy stopień i musiał sobie darować rabunek – tak czy owak – pomijając już nawet, że za rodziną wstawili się wszyscy z oddziału i też by nie miał szans na cokolwiek. A ponieważ rodzina bardzo się buntowała na takie postępowanie polskiego żołdaka, wobec wyjątkowej sytuacji stanu wojny – ów konny został rozbrojony, odarto zeń dystynkcje i po odprowadzeniu do pobliskiego lasu – został zastrzelony na miejscu, z naprędce spisanym protokołem, podpisanym przez wszystkich obecnych przy wyroku a potem przez tę rodzinę, jako świadków zajścia.

Pan stawiał co roku taką lampkę na tej mogile, ku pamięci wszystkich tam zebranych, ale minus jeden, żeby tego skurw@!% niepamięć na wieki okryła woalem zapomnienia.

Nie widziałem go już nigdy potem. Może zmarł wkrótce, może zwyczajnie się mijaliśmy…

Prawda to może a może niecała, ciężko mi ocenić. Nawet w sumie nie próbowałem tego oceniać.
Wojna ma swoje prawa. Ale i bezprawia też.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *